Pewien pan narodowości - i z przodu, i z tyłu - angielskiej jechał
pociągiem, którym ja - nie jechałam! I robił sobie kanapki, co
przyznaję, mnie również czasami zdarzało się w pociągach. Pan
najpierw wyjął spory tak zwany lunch-box wypełniony kromkami
białego chleba, bladymi plastrami pieczeni z indyka, jaskrawymi
plastrami żółtego sera, krążkami czerwonego pomidora oraz
listkami zielonego sałatkowego szpinaku. Przy pomocy małego
smarownika smarował chleb orzechowym masłem, dalej kromkę okładał
kolejnymi składnikami, na szczycie kładąc listek szpinaku,
następnie obsypywał całość solą, przykrywał ją od góry drugą
kromką chleba, ujmował gotową kanapkę w dłoń, przyglądał się
z uznaniem swojemu dziełu, otwierał okno, i wyrzucał przez nie
kanapkę. Opisane czynności powtórzył kilka razy, za każdym
wyrzucając przygotowaną kanapkę przez okno. Obserwująca tę scenę
obca kobieta podróżująca w tym samym przedziale, nie wytrzymała:
- Dlaczego pan to robi? Dlaczego pan nie je tych kanapek? - spytała.
- Aaa, bo wie pani, ja bardzo nie lubię kanapek ze szpinakiem!
*
Jestem
strasznie leniwa, o czym już nie raz tutaj pisałam, i o czym w
mojej wczesnej młodości nie raz przekonała się moja rodzicielka,
nie mogąc doczekać się ode mnie pomocy w pracach domowych.
Wiedziała jednak, że jeśli już przemogę się, pracę wykonam
perfekcyjnie, chociaż ja sama nie nazwałabym siebie
perfekcjonistką. Osobiście określiłabym to rodzajem pedanterii,
może nawet z pewnymi cechami nerwicy natręctw, którą chyba
odziedziczyłam po moim rodzicielu, ślady którego pedanterii, nawet
teraz, więcej niż pół wieku po jego śmierci nadal znajduję w
naszym rodzinnym mieszkaniu, w niektórych
drobnych praktycznych rozwiązaniach technicznych, które osobiście
wprowadzał po bardzo długim okresie namysłu nad nimi.
Teraz
powinnam wyjaśnić, o co chodzi z tytułowym liceum oraz muzeum.
Otóż: liceum mam już od dawna z tyłu, za sobą [Stalowe magnolie]. Z przodu
natomiast, przede mną, jest muzeum, w którym od pewnego czasu
znajduje się coraz więcej przekazywanych przeze mnie pamiątek
organizacyjnych oraz rodzinnych, a do których pewnie z czasem zaczną
również dołączać moje pamiątki bardziej osobiste.
Zaczęło
się od dokumentacji pewnych publicznych przedsięwzięć, w których
w przeszłości brałam aktywny udział, a niektórym w ten czy inny
sposób szefowałam. Przy tej okazji dowiedziałam się, że muzeum
to byłoby zainteresowane przejęciem także moich pamiątek
rodzinnych, a przekazane dokumenty, zdjęcia i listy związane z
życiem każdego z moich Rodziców, w tej formie, w jakiej przez lata
były gromadzone, okazały się mieć rewelacyjną wartość
archiwalną. Powiedziano mi, że szczególnie cenne są wszelkie
pamiątki imienne, spersonalizowane.
Idąc
za ciosem, dwie pamiątki po bohaterze opowiastki zatytułowanej
[Czesiek] przekazałam rok temu do odpowiedniego muzeum w
Warszawie, zajmującego się upamiętnieniem zbrodni katyńskiej, a teraz zaczynam porządkować pamiątki po sobie, które
wtedy, kiedy nie będą już mi potrzebne, ktoś być może przekaże
do muzeum w moim mieście, jako uzupełnienie zbiorów dotyczących
Rodziców. I otóż: wczoraj lub przedwczoraj [Ale kanał!]
oświeciło mnie, że wszystko, co od lat na blogu ze swego życia
spisuję, być może kiedyś również będzie miało podobną
wartość archiwalną. Może – sama nie wiedząc o tym – dlatego
kiedyś tutaj pisać zaczęłam?
*
A co
ma do tego Anglik nie lubiący kanapek ze szpinakiem, o którym
wspomniałam na początku notki? A no to, że go rozumiem. Jeśli
ktoś kiedyś to całe moje starannie archiwizowane pisanie wyrzuci w niebyt, nie będzie mi żal, bo będę wiedziała, że
wyrzucone zostaną najlepsze kanapki na świecie, na jakich
pedantyczne przygotowanie było mnie stać. A na razie nadal je
pichcę, jeśli tylko przyjdzie na mnie kulinarne natchnienie, by do
swojego internetowego pamiętnika znowu coś wpisać o czasie,
który już poza mną. Bo czas przede mną jest coraz krótszy.
2020 rok
.