Sacrum, profanum, pop-kultura

Kiedy dwadzieścia lat temu w pewnym klasztorze rozeznawano moje ówczesne powołanie, miałam okazję dowiedzieć się kilku interesujących rzeczy o samym procesie rozeznawania, a także o pewnych charakterystycznych cechach powołania do życia zakonnego, a ściślej kontemplacyjnego, klauzurowego, czyli – zaproszenia przez Boga do zamknięcia się w klasztorze, aby tam być sam na sam z Nim. Byłam bardzo zdziwiona, kiedy osoba rozeznająca powiedziała mi w jednej z rozmów, że wiele wskazywałoby w moim przypadku na powołanie (sic!) pustelnicze, czym mnie zaszokowała, jako że pragnienie życia z Bogiem/w Bogu/dla Boga przygnało mnie wtedy do zakonu kontemplacyjnego o charakterze wybitnie wspólnotowym, chociaż faktem jest, że ówczesna kolejna w moim życiu – druga – bardzo gwałtowna zmiana sposobu życia odbywała się pod znakiem Madre, czyli św. Teresy od Jezusa, pod znakiem jej mistycznej myśli, jej osoby i jej pism, ale bez jakiejś specjalnej tęsknoty za jej pustelniczym Karmelem. Ja chciałam być tam, gdzie się zgłosiłam. Wśród ludzi. W miejscu, które jakby przypadkiem poznałam siedemnaście lat wcześniej.


*


Mniszką nie zostałam, ponieważ w tym samym czasie – równolegle i gwałtownie – zbankrutowała moja dynamicznie rozwijająca się firma założona dziesięć lat wcześniej, a powstałe długi, czyli balast nieuregulowanych „w świecie” spraw finansowych, czynił niemożliwym wstąpienie na drogę zakonną [Piękne bankructwo]. Osoba rozeznająca tak to określiła: - Wygląda to na powołanie, i na jednoczesne powstrzymanie. - No cóż, zdarza się, a ja w tamtym czasie byłam już nieźle przez życie wyćwiczona w przyjmowaniu na klatę, lub z angielska mówiąc na szczękę, różnych mocnych uderzeń losu. Tough training. [Być mniszką]


Przeżyłam tamto dramatyczne doświadczenie, pozostając nadal w kontakcie ze wspomnianą mniszą wspólnotą, natomiast Pan Bóg – jak mi się wydaje – konsekwentnie stawia na swoim i wprowadza mnie coraz głębiej właśnie w życie pustelnicze. Nie mam własnej rodziny, dalsza rodzina mieszka w innych stronach kraju, nie mam rodziny zakonnej w ścisłym sensie, dopadła mnie agorafobia ograniczająca możliwość poruszania się w mojej ulubionej przestrzeni [Klauzura], a kiedy zaczęłam chorować, zniknęło gdzieś wielu dawniejszych dobrych znajomych, natomiast nowi dobrzy znajomi mieszkają daleko, z kolei pod względem mobilności zaczęły mnie jeszcze bardziej ograniczać problemy z układem ruchowym, potem zmarła najbliższa mi osoba z dalszej rodziny, a teraz pustkę mojej pustelni pogłębiły ograniczenia związane z zagrożeniem epidemicznym. Pustka, pustynia, pustelnia.


Żyję w coraz bardziej ścisłym odosobnieniu, natomiast rozmyślając nad swoim losem człowieka z natury, wychowania i doświadczenia bardzo uspołecznionego, chyba zaczynam rozumieć ten Boży plan. Światło zrozumienia przyszło z paru krótkich słów usłyszanych dwadzieścia lat temu, że do życia zakonnego Pan Bóg zasadniczo powołuje natury niezależne, buntownicze – rogate – które jak rumak potrzebują uprzęży, okiełznania, dyscypliny, posłuszeństwa. Reguła zakonna takie osoby powściąga, jak lejce powściągają wierzgającego konia, i uczy je pokory przed Stwórcą/ze Stwórcą/dla Stwórcy. Wyobrażam więc sobie teraz, że ja z kolei potrzebowałam jeszcze dodatkowego ograniczenia ze względu na zbytnią skłonność do ubóstwiania człowieka, lgnięciu do człowieka, gotowości do zbytniego oddania się człowiekowi i zbytniego na nim polegania. Bóg robi więc wszystko, żeby moje myśli ponownie kierować do siebie, jak w momentach wywołanych przez Niego nawróceń, skoro nie jeden raz w dorosłym życiu powiedziałam Mu tak, a potem gdzieś raz czy drugi, albo i trzeci, wykonałam skok w bok. Odkrywam teraz, że chociaż jestem osobą lojalną, to z wiernością mam jednak problemy. Lojalność bowiem, to jeszcze nie jest wierność.


Coraz wyraźniej widzę ten scenariusz: albo-albo. Trzeciej drogi nie ma. A może jednak jest? Myślę o tych wszystkich dawnych muzycznych przebojach, które od pewnego czasu - szczególnie od nieco ponad roku - chodzą mi po głowie [Chodzi mi po głowie], przypominają się przez internet, śpiewają się, przywołują w pamięci fragmenty wspomnień, a ja nie tylko tych przebojów słucham, nie tylko poddaję się ich klimatowi, ale jeszcze o nich na blogu piszę, nie tylko przecież dla siebie, więc ciągle wychodzę do człowieka i człowieka szukam, a kiedy nieco oprzytomnieję w okolicy świąt religijnych, zaczynam w tych przebojach szukać również Boga [Rekolekcje muzyczne]. Jak to jest?


*


Opisany dylemat przywiódł mnie do rozważania istoty sacrum i profanum, oraz ich współistnienia w świecie. Jestem tutaj w tej swojej świeckiej pustelni, jednocześnie zanurzona w profanum świata, którego w tej chwili dotykam przede wszystkim przez internet, od którego – zakładam – też mogę w ten czy inny sposób zostać w pewnym momencie odcięta przez Pana Boga, żebym już tak się nie rozpraszała na boki. [Milczenie w sieci]


Na razie mam jednak przed sobą wspomniany dylemat i te kilka napisanych już słów. Niezależnie od tego, jak potoczy się dalej moje życie, faktem jest, że świat jako taki żyje w tych obu wymiarach: sacrum i profanum. Świętość i grzeszność. Czystość i nieczystość. Dobro i zło. Pszenica i kąkol. Jezus naucza, że te ostatnie mają razem wzrastać do czasu ostatecznego żniwa, natomiast obecny papież rzucił w świat myśl, żeby bardziej zajmować się pszenicą niż kąkolem. Więc co mam zrobić z tymi piosenkami, jako że nie zawsze niosą one czyste treści i nie zawsze wywołują czyste emocje. Wydaje mi się, że potrafię swoje emocje kontrolować, ale zdarza mi się w jakiś wyobrażeniowy skok odskoczyć za daleko w bok. Jest to jak jakieś chodzenie po linie, z którym ja być może radzę sobie dobrze, ale nie każdy musi to potrafić robić, czy wręcz nie musi tego chcieć! Więc jak to jest?


Kiedy napisałam ten tekst do tego miejsca, dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojego wieloletniego duchowego powiernika, któremu 10 lat temu poświęciłam notkę [Dominicanus], i z którym z powodu jego choroby już od wielu lat nie miałam kontaktu. Inne osoby duchowne, które kiedyś również były powiernikami mojej duszy, również wiele lat temu zniknęły z różnych powodów z mojego życia. Więc od kilku czy kilkunastu dobrych lat żyję w jeszcze tego typu samotności, bez ludzkiej podpórki w sprawach duchowych. Muszę więc radzić sobie sama. I sama muszę rozstrzygnąć, jak to jest z tymi piosenkami, które przywołują wspomnienia, z których wyrastają kolejne teksty wspomnieniowe, i z których niektóre stają się - gdy trzeba – źródłem modlitwy.


Niezależnie od tego, jak dalej potoczy się ta moja wieloletnia pop-przygoda z internetem, myślę, że nie da się – żyjąc w tak zwanym świecie – wykluczyć, wyrugować różnych przejawów kultury, w tym również w jej wymiarze popularnym, nawet jeśli naznaczona jest grzesznością. W szerokim społecznym wymiarze nie widzę takiej praktycznej możliwości. Czy więc nie należy prowadzić jakiejś nowej formy inkulturacji, albo inaczej akomodacji, czyli w pewnym zakresie dawania o wierze świadectwa językiem tej kultury, w której współczesny człowiek jest zanurzony? Sakralizacja profanum, jako proces odwrotny do profanacji sacrum? Ja nie wiem, i jedynie stawiam to pytanie, teraz, jeszcze w Karnawale, ale już z Postem w perspektywie. A jaka jest odpowiedź na moje pytanie, i jak ja w tej mojej coraz większej pustelniczej pustce mam żyć, to Bóg jedyny – wie.



Gintrowski, Kaczmarski, Łapiński: Wojna postu z karnawałem (1993):



07.02.2021


.