Taniec i różaniec, czyli twardy metal do zgryzienia

Czasami idziemy razem do kościoła, a czasami całkiem gdzieś indziej. My, to znaczy jeden z moich młodych znajomych oraz ja. Młodym nazywam każdego, kto wiekowo mógłby być moim dzieckiem, wnukiem lub prawnukiem. Albo prawnuczką lub wnuczką. Ha mógłby być moim synem [Lunch wigilijny].

BYWAMY

W kościele położonym jakieś sto pięćdziesiąt metrów od mojego domu byliśmy sporo razy razem, ale w żadnym z klubów i pubów, które leżą jeszcze bliżej mojego domu, a w których i obok których żłopie się piwo i nie tylko, albo zażywa co gorsze, oraz słucha bardzo głośnej muzyki, razem jeszcze nie byliśmy. Co prawda Ha nie raz zapraszał mnie na swoje kameralne występy muzyczne w różnych gastronomiczno-artystycznych miejscach, w których razem ze swoim zespołem gra i śpiewa swoją własną stosunkowo spokojną muzykę, ale nie przypominam sobie, żeby były to miejsca, w których się cokolwiek żłopie.

Zdziwiłam się więc, kiedy pewnego razu niespodziewanie zaproponował szybkie spotkanie w nieco szerszym gronie wspólnych znajomych właśnie w jednym z tych bardzo głośnych miejsc w sąsiedztwie mojego domu, tłumacząc, że to dlatego, żebym nie musiała daleko chodzić. Był środek tygodnia, było wczesne popołudnie, więc zakładałam, że będzie tam piwo, ale nie będzie jeszcze łoskotu. A więc spoko.

BŁĄDZIMY

Niestety, wychodząc z domu zapomniałam zabrać komórkę, a jak wkrótce miało się okazać, zapomniałam również, w którym dokładnie lokalu mamy się spotkać. Nie chciałam wracać na swoje wysokie pierwsze piętro po telefon, zakładając, że co jak co, ale dość szybko namierzę towarzystwo w którymś z pobliskich miejsc, pustych o tej porze, a przy okazji rozejrzę się od środka w przybytkach życia towarzyskiego, które mieszkańcom sąsiednich domów od lat nie dają spać w około-weekendowe noce, i z którymi walczymy wysyłając skargi do różnych organów.

Błądząc tak od lokalu do lokalu, weszłam wreszcie do tego najgłośniejszego, na który skarżymy się najbardziej. Weszłam w prawie całkowitą ciemność: czarne ściany, czarny kontuar bufetu, ciemne krzesła, ciemne stoliki. Niewielkie światełko oświetlało grupkę młodych ludzi rozmawiających przy jednym z nich. Nie zwracając uwagi na obecnych, zaczęłam intensywnie wpatrywać się w czarną czeluść lokalu w poszukiwaniu Ha. Rozmawiający jednak zamilkli, wyraźnie zadziwieni moim image, który mógł wskazywać, że właśnie szukam drogi na spotkanie kółka różańcowego w pobliskim kościele. - Szukam znajomych – wyjaśniłam. - Tutaj pani ich na pewno nie znajdzie! - z rozbawieniem wybuchnęli ironicznym, ale nie wrogim, śmiechem. Jakże bardzo byli w błędzie! Znałam i znam kilku młodych ludzi, którzy dobrze znali lub znają to miejsce. Od środka.

BIESIADUJEMY

Wtedy nie udało mi się namierzyć poszukiwanego towarzystwa, ponieważ oni z jakiegoś powodu musieli również błąkać się po paru lokalach, więc jakoś mijaliśmy się, jednak niedługo potem spotkałam się z Ha w innym towarzystwie - na jego kameralnym ślubnym poczęstunku. Z rodzinnego kręgu Ha, poza rodzicami, których znam od lat, zaproszony był jeszcze bliski krewny z rodziną, których to ludzi poznałam dopiero przy ślubnej okazji, i z którymi przy wspólnym biesiadnym stole miałam przyjemność siedzieć vis a vis.

Rozmawialiśmy ogólnie o tym i owym, po czym wdałam się w dłuższą pogawędkę z synem tych państwa, młodym człowiekiem w wieku studenckim, który zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Sympatyczny i przystojny, rozmowny i uśmiechnięty, kulturalny blondyn o jasnym spojrzeniu, z którym współgrała modna koszula w jasną niebieską krateczkę, opowiadał mi o nauce na bardzo technologicznie nowatorskim kierunku studiów politechnicznych.

Od słowa do słowa, rozmowa zeszła na tematy topograficzne, czyli na temat różnych części miasta, w których mieszkamy, a ja mówiąc o swoim miejscu zamieszkania nawiązałam do niedawnego poszukiwania Ha w głośnym i uciążliwym sąsiedztwie, wspominając oczywiście o czarnej norze, w której skwitowano mnie ironicznym śmiechem. Wspomniałam też o naszej sąsiedzkiej walce o ciszę i spokój, o pismach, o wizjach lokalnych w wykonaniu policyjnego dzielnicowego, który rozmawiając ze mną bardzo starał się przekonać mnie, że ten muzyczny łoskot może równie dobrze dochodzić z całkiem innego lokalu, chociaż wiedziałam, że takiego ciężkiego metalu nigdzie więcej w sąsiedztwie nie grają.

Mój uroczy rozmówca student, który wizerunkowo pasowałby do niejednej sympatycznej i pogodnej młodzieżowej grupy modlitewnej, sympatycznie uśmiechał się słuchając moich skarg, po czym z tym samym uśmiechem łagodnie powiedział: - Ja w tym klubie gram na basie. - I dodał, że raczej niczego skargami nie wskóramy, bo ktoś ważny z naszego miasta też tam gra. Padłam.

BIADOLIMY

Moja pierwsza refleksja: jak bardzo pozory mogą mylić. I myślę, że następnym razem, jeśli jeszcze kiedyś trafię do tej ciemnej nory, wyjaśnię, że mam znajomych, którzy tę norę znają, a nawet że jeden z nich gra tutaj na basie, i że osobiście nie zdziwiłabym się zobaczywszy tę osobę także na spotkaniu jakiegoś kółka różańcowego. I jeszcze powiem, że jestem i do tańca, i do różańca. Tak właśnie powiem.

Refleksja druga dotyczyłaby muzyki metalowej jako takiej. Nie znam jej za dobrze, a właściwie w ogóle, może poza tym, że wiem o istnieniu chrześcijańskiego metalu, o 2Tm2,3, o Malejonku, Tomku Budzyńskim, Litzy, których zresztą Jot, mój jeszcze inny znajomy opisany w wymienionej na wstępie notce o wigilijnym lunchu, zna osobiście. Wiem też o tym, że szwedzki Sabaton fajnie gra o naszej polskiej historii, no i że ostatnio bardzo spodobała mi się przypadkowo namierzona na youtube, kiedy szukałam ciekawych wykonań arii operetkowych, Floor Jansen - wszechstronnie muzycznie wykształcona holenderska żona perkusisty z Sabatonu, członkini kilku skandynawskich grup metalowych - przebojowo wykonująca wyszukaną przeze mnie arię z „Wesołej wdówki”, którą zamieściłam w poprzedniej około-muzycznej notce [Austriackie pisanie, austriackie śpiewanie].

Jednak: te sabaty, te taroty, te black/trash/death metale. Te gesty z palcami dłoni ułożonymi w rogi diabła. Te oskarżenia metalowców o propagowanie satanizmu. Dla mnie za twardy jest ten metal do zgryzienia. I do słuchania chyba też, chociaż przyznaję, że jestem pod wrażeniem skali głosu i aktorskiego talentu owej Floor Jansen, profesjonalnie – jak się zorientowałam – robiącej głównie w metalu symfonicznym.


Czyż to metaliczno-dynamiczne wykonanie duetu z „Upiora w operze”, zresztą w parze ze staruszkiem, który mógłby być jej ojcem, nie jest tak cudowne, że aż ciarki idą po plecach? Floor Jansen & Henk Poort - Phantom Of The Opera:




A tutaj coś na uspokojenie, czy wręcz na ukojenie i ukołysanie, a czego nie do końca rozumiem w tych mrocznych metalowych klimatach. Floor Jansen & Marko Hietala - Schubert/Ave Maria:

 


.