Austriackie pisanie, austriackie śpiewanie

Tak zwane austriackie gadanie, to „mówienie bez głębszego sensu i celu, nieważne, próżne, niewarte uwagi. Kiedyś gadać znaczyło tyle, co wróżyć. W Krakowie ukazywały się już w XV wieku kalendarze, zawierające właśnie wróżby. To, co kiedyś nazywano krakowskim [gadaniem], z czasem zaczęto nazywać austriackim. Niejasne gadanie, czyli wróżenie wróży i wróżek z czasem zaczęło być lekceważone, stąd zmiana znaczenia kiedyś poważnego słowa gadanie”. - sjp pwn

Tak więc nie będzie próżnego gadania, lecz sensowne pisanie i piękne śpiewanie: austriackie, a właściwie austriacko-krakowskie, a może nawet austro-węgiersko-krakowskie, a więc takie lekko galicyjskie, jako że z ojcowskiej linii z dawnej Galicji pochodzę, a konkretnie z Podola, znad rzeki Zbrucz, a więc z najbardziej odległych wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, które to rubieże – co tu ukrywać – kolonizował mój pra-pra-pra-pra-dziadek, pewnego dawnego razu wyruszywszy na wschód z rodzimego Podkarpacia, z okolic Łańcuta, ze wsi Markowa, jak rodzinna tradycja głosi.

Wiek był wtedy osiemnasty, a pra-pra-pra-pra-dziadek był snycerzem, czyli rzemieślnikiem-artystą, w drewnie rzeźbiącym. Dekorując swoją twórczością kolejne katolickie świątynie stawiane na szlaku polskiej krucjaty prącej do przodu na ruski wschód, doszedł nad rzekę Zbrucz. Tak głosi wspomniana rodzinna tradycja, a co z tego dalej wyniknęło opisałam jedenaście lat temu w notce [Dziedziczka].

*

Obecnie dopowiem, że około sto lat po rodzinnym zdobyciu wschodnich kresów ówczesnej Galicji, moi przodkowie z dalekiego Podola na różne sposoby zaczęli przesuwać się z powrotem na zachód. Najpierw na przełomie wieków - dziewiętnastego i dwudziestego – owdowiały brat mojej podolskiej babci zawędrował do Wiednia, gdzie ożenił się z Wiedenką, osiadł i ponownie rozmnożył, i gdzie czasowo w młodości mieszkały moje rodzone ciocie, kiedy znad malowniczego Zbrucza zostały przez swoich rodziców wysłane nad piękny modry Dunaj - do Wiednia - do szkół.

Natomiast dwaj mali synowie moich dziadków zostali na miejscu, i kiedy podrośli mieli wraz z ojcem zajmować się pokaźną ojcowizną. Starszy z synów, który około ćwierć wieku później, na tak zwanych północnych ziemiach odzyskanych, już po drugiej światowej wojnie, spłodzi mnie, uciekł z ojcowizny gdzie pieprz rośnie, czyli do Poznania, na socjologiczne studia.

Ucieczka ze wsi do dużego miasta zawsze była marzeniem mojego Taty, więc po czwartym rozbiorze Polski (1939) z Poznania, który wtedy znalazł się w granicach Trzeciej Rzeszy, uciekł do Generalnej Guberni, do dawnej Galicji, a tam do innego dużego miasta, do Krakowa, gdzie już wcześniej czasowo pomieszkiwały jego starsze siostry. Stamtąd zdaje się tylko raz wrócił na wschód w rodzinne podolskie strony, żeby wywieźć stamtąd pod swoją krakowską opiekę jedną z siostrzenic, której po wkroczeniu wojsk hitlerowskich na tereny niedawnej sowieckiej okupacji, groziła wywózka na roboty do Niemiec.

*

Do Krakowa, gdzie mój przyszły rodzic z powodzeniem prowadził rozliczne okupacyjne interesy, zaraz po zakończeniu wojny zjechały z ponownie sowieckiego Podola jego siostry z rodzinami. Młodszy brat natomiast, dużo wcześniej, po przegranej wrześniowej kampanii, wraz z polskim wojskiem udał się do krajów zachodnich, i do własnego kraju już nie wrócił [Kanada, czyli pomarańcze przeciwko dolarom]. Z kolei bratowa Taty z dwiema córeczkami, oraz moi już starzy dziadek i babcia, ze wschodu do Krakowa dojechali dopiero rok po zakończeniu wojny, drogą bardzo okrężną, przez pięcioletnią sowiecką zsyłkę na Uralu.

Kraków więc w linii ojcowskiej stał się po wojnie naszą rodzinną stolicą, do której od dzieciństwa  często pielgrzymowałam ze swojego poniemieckiego Pomorza [Maria, żona Piotra]. Dużo wcześniej jeszcze, bo po pierwszej światowej wojnie, z Wiednia do Krakowa przeprowadzili się też bliscy austriaccy krewni mojego Taty - kuzynka i kuzyn. Ona bezdzietnie dokonała żywota w Polsce. On po zakończeniu drugiej światowej wojny wraz z rodziną oraz hitlerowskimi wojskami uciekł z powrotem do Austrii, bojąc się konsekwencji wcześniejszego podpisania volkslisty. Wszelkie kontakty z nim i jego austriackimi potomkami wygasły. Wiemy jedynie, że już w Austrii popełnił samobójstwo.

*

Tata mój śpiewał i tańczył, ale nigdy jego samego, ani rodziny, z której pochodził, chociaż wszyscy śpiewać raczej umieli, nie nazwałabym ludźmi rozśpiewanymi i roztańczonymi, w odróżnieniu od rodziny mojej Mamy [Po polsku, z rosyjska]. Natomiast oboje austriaccy kuzynostwo mojego Taty byli śpiewakami operowymi. Śpiewali zawodowo najpierw w Wiedniu, śpiewali też w Krakowie. Przypomniałam sobie o nich w kontekście swoich muzycznych reminiscencji i medytacji, zastanawiając się, czy z rodzinnej tradycji Taty przejęłam jakieś muzyczne upodobania.

Być może moje zamiłowanie do austriackich, albo szerzej austro-węgierskich śpiewów - jakoś tak bocznymi rodzinnymi drogami - po wiedeńskim kuzynostwie Taty odziedziczyłam? Albo po moich polskich ciociach po wiedeńskich szkołach? Albo po mojej zupełnie nie austro-węgierskiej Mamie, którą przed wojną na odległej Grodzieńszczyźnie bardzo skutecznie języka niemieckiego uczył rodowity Austriak? A może jest to wpływ poniemieckiej architektury, wśród której żyję od urodzenia, a której fragmenty poetyczne oko Ewy Filipczuk [blog poetycki] skojarzyło ze starym Wiedniem, kiedy w moim mieście siedziałyśmy w mojej ulubionej kawiarni przy włoskiej kawie? Bo pomimo odczuwalnej rodzinnej podolskiej nostalgii, zamiłowania do podolskich dumek, kołomyjek i tym podobnych w ogóle w sobie nie zauważam.

W młodości natomiast bardzo lubiłam – i nadal lubię – wiedeńskie walce Johanna Straussa. Lubiłam – i nadal lubię – niektóre arie operowe i operetkowe, te ostatnie właśnie z cesarsko-austro-węgierskich czasów. Poniżej zamieszczam dwie, które sobie często podśpiewywałam – i nadal czasami częściowo podśpiewuję – modulując swój alt raz w kierunku tenoru, a raz w kierunku sopranu, co jednak do nagrania i prezentacji na moim kanale na youtubie na pewno się nie nadaje! I tak, w sposób bardzo zawiły, poprzez austriackie pisanie, a może nawet gadanie, doszłam w końcu do austriackiego - a nawet austro-węgierskiego - śpiewania.


Nuta austriacka: „Lat dwadzieścia miał mój dziad, był on wtedy chłopiec chwat” [słowa polskie] z „Ptasznika z Tyrolu” Karla Zellera, w austriackim wykonaniu tenorowo-klasycznym (1967):



Nuta węgierska: „Wilio, o Wilio marzenie i sny, tyś cud stworzony ze słońca i mgły” [słowa polskie] z „Wesołej wdówki” Franza Lehara, w holenderskim wykonaniu sopranowo-metalowym (2019):

 


.