Bowie z konopi 1/6. Posłowie i ponucie, czyli przedmowa


Nie chciałam, ale samo tak wyszło. Na przykład: zaczęłam pisać notkę o pewnym przeboju Roda Stewarta, a tymczasem najwięcej w tamtym tekście napisałam o Dawidzie Bowie, co zresztą dało początek dłuższemu cyklowi poświęconemu tej postaci, który to cykl - jak sądziłam – w końcu szczęśliwie zamknęłam. A tutaj proszę! - oto kolejna moja notka, o czymś całkowicie innym [Perfect Day], przy okazji której gdzieś w tle znienacka z przeboju Lou Reeda wyskakuje - kto? - tak, David Bowie! Okazuje się, że był on producentem pierwszego nagrania przeboju Reeda, sam grał w nim na instrumentach klawiszowych, a w późniejszej grupowej wersji utworu jest jednym z bardziej eksponowanych wykonawców.

I tak od ponad dwóch miesięcy co raz wyskakuje mi to tam, to tu zmarły cztery lata temu Bowie, którego fanką nigdy w przeszłości nie byłam, a którego młodzieńcze przebieranki i malowanki z czasem zaczęły mnie nawet mierzić. Natomiast już prawie pół wieku temu spodobał mi się jego jeden album, z którego do teraz na dobrą sprawę w mojej pamięci pozostała - głównie ze względu na słowa - tylko jedna piosenka, ta o duchowej miłości. Wspomniałam ją w krótkiej notce na początku marca obecnego roku [Rok 1973] i od tej duchowej miłości wszystko się zaczęło. Od jednej notki poświęconej Bowiemu, do notki drugiej, trzeciej, czwartej i piątej, sprawa rozrosła się i stała się tak eschatologicznie poważna, że postanowiłam teraz najważniejsze z tych wszystkich notek zebrać i zamknąć w jednym cyklu, z konopiami w tytule. Może to jakoś Dawida uspokoi.



17.05.2020


Tutaj: cały obecny cykl notek [Bowie z konopi (1-6)]


.